Z Kijowa wyjechaliśmy wcześnie. Załadowaliśmy graty do naszego strefobusa i radośnie podskakując na siedzeniach (niektóre ulice potrafiły zaskoczyć) opuściliśmy Kijów. Przed nami dwie godziny drogi do Strefy. Ponownie przemierzaliśmy bezkresne lasy i pustkowia. Było w tym coś uspokajającego. Nic poza florą i drogą przed nami.
Droga na północ
Czas mijał sobie spokojnie. W końcu dojechaliśmy do pierwszego posterunku milicji. Kontrola na czterdziestym kilometrze. To tu zaczyna się Strefa Wykluczenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Dojechaliśmy do klasycznego posterunku. Szlaban, budka strażników i bramka dla ludzi. Do tego mnóstwo znaków ostrzegawczych. Pierwsze wrażenie zrobione!. Jak najbardziej pozytywne, o ile ktoś to lubi, ja jestem pod wrażeniem :). Opuściliśmy naszego busa. Kontrola paszportów, kilka problemów z osobistym wyposażeniem i po 20 min jesteśmy po drugiej stronie. Pierwsze koty za płoty jak to mówią :) Po chwili jazdy zatrzymaliśmy się ponownie. Okazało się, że po lewej stronie drogi, jakieś 200m od nas, nasz spostrzegawczy kierowca Grzegorz (pozdrawiamy!) wypatrzył całe stado dzikich koni Przewalskiego. Widok podobno niecodzienny, bo nie zawsze udaje się je zobaczyć. Chwyciłem aparat w rękę, na bagnecie zawitała moja ulubiona 135L i zacząłem zbliżać się do stada. Szedłem powoli, tak aby ich nie spłoszyć. Starałem się poruszać pod takim kątem aby zasłaniały mnie drzewa. Podszedłem dość blisko. Konie za bardzo nie zwracały na nas uwagi. Tomek również podszedł blisko. Wyszedłem na pobliski piaszczysty pas przypominający drogę bo konie nie były tam zasłonięte krzakami. Przez chwilę wydawało się, że zaraz uciekną i będzie pozamiatane. W trakcie podchodzenia strzelałem zdjęcia, za każdym razem upewniając się że autofocus zatrzymał się tam gdzie powinien. Jeden z koni podskoczył lekko, reszta stada również delikatnie się spłoszyła. Mimo tego szybko się uspokoiły. W tym momencie wszystkie końskie łby zwróciły się w naszym kierunku. Staraliśmy się nie ruszać, nie oddychać, nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Ku naszemu zdziwieniu, konie zaczęły do nas podchodzić. Bardzo nieśmiało. Były chyba tak samo zdziwione nami jak my nimi :)
Nie trwało to długo bo z oddali usłyszeliśmy, jedziemy! No i pojechaliśmy. Po drodze same pustkowia przecinane mniejszymi i większymi laskami i łąkami. Dominowały brzozy i drzewa iglaste. Lubię takie klimaty. W tym miejscu było jednak coś specjalnego. Czułem chyba zew Prypeci :) Cały czas miałem uczucie lekkiego intrygującego niepokoju, raczej takiego pozytywnego, przeplatającego się z ciekawością. W końcu to była już Strefa. Miejsce wolne od znaczącej aktywności ludzkiej przez ostatnie 30 lat. Klimat podsycały coraz częściej pojawiające się charakterystyczne znaki ostrzegające o promieniowaniu jonizującym, którego nie da się wyłączyć. Po drodze mijaliśmy jeszcze kilka wysiedlonych wiosek mocno zarośniętych przez wszędobylską florę. Natura świetnie sobie tu radzi.
Dojechaliśmy. Mała miejscowość o nazwie znanej chyba na całym świecie. Czarnobyl. Legenda przerasta jednak rzeczywistość i nie taki diabeł straszny jak go malują ;) Nie jest ani strasznie ani niebezpiecznie. No, może poza barem w sklepie, gdzie można dostać po mordzie od mniej lub bardziej podpitych, zmęczonych rzeczywistością wszelkiej maści pracowników Strefy :)
Nie ma tu za wiele domów, w których mieszkaliby ludzie. Większość populacji w tym miejscu to pracownicy elektrowni mieszkający w miasteczku.
W końcu osiągnęliśmy nasz pierwszy cel podróży. Jedyny, w pełni działający hotel. Jest jeszcze drugi ale nie ma stołówki. Także można uznać, że pełną usługę oferuje tylko ten. Budynek jest prosty, typowy, parter i piętro. Praktycznie w centrum ale trochę na uboczu.
W środku czysto. Zajęliśmy pokój nr 22. Reszta ekipy również rozeszła się po swoich pokojach. Mieliśmy jakieś 15 min na przepakowanie i ogarnięcie się. Prypeć nie może czekać, dzień ucieka i mimo początku marca, chwilę po 18 jest już ciemno. Dodatkowo centrum Zony musieliśmy opuścić między 18 a 19:00.
Ponownie wyruszyliśmy w drogę. Jadąc na północ, zbliżaliśmy się coraz bardziej do Strefy Zero. W końcu osiągnęliśmy dziesiąty kilometr. Kolejny posterunek i kolejna kontrola. Poszło bez większych problemów. Jesteśmy w części Strefy, która była mocniej skażona. Jeszcze więcej znaków ostrzegających o promieniowaniu. A my dalej, coraz głębiej.
Kilka kilometrów dalej przejeżdżamy przez Most Śmierci. Nikt tu nie zginął. W tym miejscu ludzie obserwujący wybuch sarkofagu patrzyli także na nadchodzącą… własną śmierć. Udało im się zejść z mostu ale po pewnym czasie śmierć i tak zebrała to co zasiała (jak głosi lokalna legenda).
Czwarty reaktor
Jadąc dalej, zobaczyliśmy to, na co wszyscy czekali. Przed nami ukazał się blok czwartego reaktora oraz WIELKA metalowa konstrukcja. To New Safe Confinement (produkcji joint venture NovArka), będąca na ukończeniu ogromna pokrywa, która zostanie nasunięta na czwarty blok zaraz po ukończeniu montażu. Mówią, że nastąpi to prawdopodobnie pod koniec 2016 roku. Ma chronić przez unoszeniem się pyłu oraz zabezpieczać miejsce w trakcie demontażu budynku reaktora. Jest to obecnie największa ruchoma konstrukcja na świecie. Niesamowita budowla i wyczyn technologiczny. Mijaliśmy także bloki nr 5 i 6 w stanie w jakim je pozostawiono 30 lat temu, miejsce przechowywania zużytego paliwa oraz wielkie, niedokończone wieże chłodnicze. Mijaliśmy te miejsca zbyt szybko. Pierwsze wrażenie świetne, ale kiedy widzi się coś po raz pierwszy czas wydaje się pędzić. Nie wszystko można dostrzec, przeanalizować i zrozumieć. Przejechaliśmy tuż obok Strefy Zero, samego serca Zony, bloku nr 3 i 4. Miejsca znane i rozpoznawalne przez wszystkich fanów Stalkera ale i nie tylko :) Wrażenie było niesamowite!
Kolejne parę kilometrów za nami. Minęliśmy wioskę Kopaczi. Następny postój. Wysiadając z busa wszyscy udali się natychmiast do pierwszego znaku ostrzegającego o promieniowaniu. Aparaty i dozymetry poszły w ruch. Zaraz obok znajdował się słynny a może już legendarny znak Pripyat 1970, witający wszystkich przyjezdnych. Tu również poczyniliśmy kilka zdjęć. W oddali Czerwony Las (zwany także Rudym). Jedno z najbardziej napromieniowanych miejsc w Zonie. Drzewa otrzymały tak dużą dawkę, że poczerwieniały i obumarły.
Zostało nam już niewiele kilometrów aby osiągnąć cel naszej podróży w tym dniu. Przed nami ostatni posterunek. Szybka kontrola i jesteśmy w Prypeci.
Do miasta wjechaliśmy główną aleją Lenina. Tak przynajmniej wynikało z mapy :) Wszystko było zarośnięte drzewami i krzewami. Jednym z pozytywnych aspektów wizyty w marcu był kompletny brak liści. Wszystko było widać jak na dłoni. Jadąc tam w lecie, większość miejsc jest zasłonięta przez rozwinięte drzewa. Jechaliśmy aleją aż dotarliśmy do centrum. Przed nami Hotel Polesie, centrum handlowe i plac centralny. Tu rozpoczęliśmy naszą przygodę z Martwym Miastem. Urbex na całego! W grupie ustaliliśmy szczegóły naszej eksploracji. Potwierdziliśmy wszystko z naszym przewodnikiem Markiem (pozdrawiamy!), ustaliliśmy czas jaki mamy do dyspozycji i rozpoczęliśmy naszą przygodę.
Było ciepło, słonecznie i bardzo przyjemnie. Prawie jak wiosenny dzień. Mieliśmy szczęście, pogoda dopisała. Wszędzie cisza i spokój. Zimny wiatr od czasu do czasu zawiewał z różnych stron. Przerażające było sporadyczne rozbijanie ciszy przez głośno strzelające okna gdzieś w wieżowcach Prypeci. To miasto ma klimat jakiego nie ma chyba żadne inne na świecie. Przynajmniej dla mnie (ale i pewnie dla każdego w naszej grupie). Chociaż podobne uczucie miałem kiedy odwiedziliśmy nazistowskie obozy zagłady w Oświęcimiu i Gross Rosen w Rogoźnicy. Na zdjęciach tego nie da się zobaczyć. Na filmie tego nie da się poczuć. Tekstem nie da się tego opisać.
Wieczorem, pierwszy raz od 30 lat
Powoli zbliżał się wieczór. Robiło się coraz ciemniej. Po zmroku robi się jeszcze ciekawiej. Jeszcze ciszej. Jeszcze mroczniej.
Po Prypeci chodziliśmy jeszcze chwilę aż zrobiło się całkiem ciemno. Wszyscy wyposażeni byliśmy w latarki i czołówki. Klimat nie do opisania. Sami w tak dużym mieście. Po zmroku. Przerażające i intrygujące w tym samym czasie!
Ten spacer wieczorną porą nie był przypadkowy. W naszej ekipie był również Adam (pozdrawiamy!). Człowiek, którego jak to mówią prąd nie tyka ;) Adam do tego co miało stać się za chwilę, podchodził już drugi raz. Za pierwszym, wystąpiły problemy techniczne. Doszliśmy do placu przed budynkiem szkoły średniej nr 5. Tu właśnie znajdowała się jedna z latarni, która nadawała się do projektu jaki Adam postanowił wykonać. W tym celu całą tę drogę targał ze sobą mały, przenośny agregat prądotwórczy. Tak, generator… w plecaku :) Kiedy Adam przygotowywał się do odpalenia agregatu, my poszliśmy wraz z Krystianem do wnętrza szkoły. Znajdował się tam mniejszy plac, porośnięty drzewami i krzewami. Krystian miał również mały plan :) Tu odpalać będziemy flary. Szybkim krokiem udałem się z Tomkiem na dach. Ustaliliśmy, że z góry zrobimy zdjęcia Krystiana z odpalonymi racami. Znaleźliśmy wyjście na dach i 3 min później sprzęty były ustawione. Z drugiej strony budynku dochodziły już odgłosy odpalania agregatu. Mieliśmy mało czasu bo zmrok zapadał coraz szybciej a drugie wydarzenie zaczynało się rozkręcać. Flary odpalone.
Zeszliśmy na plac przed głównym wejściem do szkoły. Tu cała ekipa czekała na to wyjątkowe wydarzenie. Adam podłączył już wszystkie kable. Równomiernie szarpał za starter. Agregat ruszył! Wszyscy wpatrywaliśmy się w martwą oprawę ulicznej latarni. Minęło kilka sekund. Rtęciowe żarówki potrzebują trochę czasu. Udało się! krzyknęliśmy. To była chwila praktycznie historyczna. Pierwszy raz od 30 lat w mieście duchów, martwa latarnia uliczna znowu ożyła.
Tak samo jak w nocy, zaraz przed katastrofą oświetlała plac przed budynkiem szkoły. Wpatrywaliśmy się w nią. Ta chwila wydawała się trwać w nieskończoność. Niesamowite przeżycie kiedy robi się coś takiego pierwszy raz od tak dawna w takim miejscu. Chwilę później postanowiliśmy wykonać grupowe zdjęcie. Szybko ustawiłem statyw, lampy. Na aparacie wisiał nasz Canon TS-E 24 3.5 L II. Później okazało się jednak, że był to błąd :/ Pokrętło blokujące pochylenie poluzowało się a blokada nie była wciśnięta, co zaowocowało lekkim przesunięciem się płaszczyzny ostrości. Pół głównego zdjęcia wyszło niestety lekko nieostre. Praktycznie jedyne zdjęcie grupowe wraz z latarnią i niespodziewanym gościem trochę ucierpiało ale przynajmniej jest z historią ;) Aparat gotowy, lampy ustawione „na szybko”, timer na 10s, odliczanie…. Błysk! Szybko zobaczyłem rezultat na ekranie naszego 5DII, wszystko wyglądało OK. Poza drobnym problemem jak się później okazało ;F
To nie był koniec zaskoczeń tego wieczoru. Nasza obecność została zauważona. Do ekipy przepełnionej emocjami mijającego wydarzenia postanowił podkraść się… liseł. Ale nie byle rudzielec. To był znany i lubiany Siemion. Podchodził pewnie ale z uwagą i dystansem. Najpierw nas otaczał i obserwował. Zbliżał się coraz bardziej, aż podszedł na wyciągnięcie ręki. A w jego rudym umyśle czaiły się już rude myśli: Czuowieki! majou jedzenieu, dawać kieubaseu! No i nie mylił się bo kieubaseu dostał ;)
Ciemność opanowała Prypeć. Po chwili doszliśmy w końcu do naszego strefobusa. Wyjechaliśmy z martwego miasta. Na 10km Strefy przeszliśmy ponownie kontrolę. Tym razem jednak musieliśmy opuścić naszego busa. Kontrola dozymetryczna. Bus także został zbadany. Każdy z nas przeszedł przez bramkę sprawdzającą czy przypadkiem ktoś nie dotknął lub nie wdepnął w coś co emituje promieniowanie. Wszyscy czyści. Jedziemy do hotelu.
Po drodze minęliśmy jeszcze raz elektrownię. Widok równie imponujący jak za pierwszym razem, teraz jednak po zmroku New Safe Confinement był oświetlony. Robiło to niesamowite wrażenie.
Jesteśmy w Czarnobylu. Dopiero wieczorem widać gdzie zalega życie. Oświetlone pomieszczenia promieniują ciepłym światłem przez okna i rozświetlają szare fasady domów i bloków. Ulice były ciemne. Jak się dowiedzieliśmy – oszczędności. Panowała ciemność rozbita przez oświetlone okna. To wystarczało wszystkim. Nam to nie przeszkadzało. I tak nie mogliśmy opuszczać hotelu po zmroku. Rozpoczynała się godzina milicyjna. Nikt nie mógł opuszczać budynków. O 22:00 przestawano również serwować alkohol. Zgaszeniem światła za barem, zapraszano nas do opuszczenia stołówki. Impreza przeniosła się do pokoju :)