Grodzisko Żmijowiska jest jak magnes. Przyciąga i nie chcą puszczać. Ale na szczęście co roku jest okazja, żeby tam wracać! A to za sprawą Warsztatów Archeologii Doświadczalnej, które gromadzą ludzi lubiących odkrywać i doświadczać sposoby na życie w dawnych, wczesnośredniowiecznych czasach.
W starym piecu diabeł pali :)
Wspólnie z Jarkiem i Marcinem (oraz częścią ekipy Tarnowskiego Bractwa Rycerskiego) piec który postawiliśmy w zeszłym roku oraz odpaliliśmy go na pełny gwizdek podczas poprzednich Warsztatów i tym razem miał mieć swoje 48 godzin! Poprzednio udało się stopić część wsadów współczesnych (tłuczkę szklaną) i wyprażyć wsady historyczne (odsiany piasek rzeczny wraz z popiołem z buka wypalonym w ognisku) ale ze względu na dość mokre drewno osiągnęliśmy jedynie 1118°C, co jest zbyt niską temperaturą aby ruszyć proces topnienia szkła.
W tym roku przy piecu stanęły dwie wielkie palety idealnie suchego, sezonowanego buka i grabu. Zostało jedynie lekkie podreperowanie pieca po poprzednim wypale i czekanie na chwilę prawdy. Wypalanie a właściwie prażenie wsadów rozpoczęliśmy dzień wcześniej. Bez najmniejszego problemu udało się osiągnąć 800°C w kilka godzin. Powolne rozgrzewanie pieca ma za zadanie również odparowanie resztek wody i rozgrzanie ścian. Prażenie i rozgrzewanie zakończyliśmy późną nocą. Piec musiał wystygnąć, aby można było wyciągnąć wsady, zmielić je i przełożyć do nowych tygli, w których odbyło się wytapianie na ostro! Ponownie, mimo wieku naszego pieca udało się osiągnąć bardzo dobrą izolację cieplną. W środku 800°C, na zewnątrz jedynie 42°C.
Upał dawał się we znaki. Gorąc lał się z nieba i z pieca. Potrzebowaliśmy ponad 12 godzin, aby można było jako tako zbliżyć się do tygli ze wsadem i wybrać go i zmielić. Przez cały czas praktycznie nie pojawiła się ani jedna chmurka. Nawet na chwilę. Od rana do wieczora nie było przerwy w nagrzewaniu się. Ja to akurat lubię. Wytchnienia dawała jedynie Chodelka. Rano mroziła krew w żyłach jak Dunajec 27 marca a po południu wspaniale chłodziła jak falujące wody Bałtyku 24 sierpnia.

Główny wypał rozpoczęliśmy lekko po południu. Częściowo porąbane drewno piętrzyło się już przy piecu. Na początek poszła zeszłoroczna sosna. Marcin zaciekle ale z przytupem podciągał temperaturę przez kilka godzin. Powolutku, bez pośpiechu, testując w jakiej formie drewno pali się najlepiej. Tym razem na wyposażeniu znalazły się porządne rękawice i fartuch skórzany, który skutecznie chronił przez piekielnym żarem lejącym się z ryja pieca. Wczesnym wieczorem rozległy krzyk oznajmił całemu grodzisku, że pyknęło 1000°C. Na buku nie jest to nic nadzwyczajnego. Kilka godzin później mamy już 1118°C co oficjalnie pobiło nasz zeszłoroczny rekord osiągniętej temperatury. Buk okazał się świetnym paliwem (z resztą zgodnie z oczekiwaniami) i temperatura dalej szła do góry, (od czasu do czasu lekko spadając w trakcie dorzucania świeżych kawałków).
Kiedy zrobiło się ciemno, a wrzawa w grodzisku ucichła, jedynie okolice pieca tętniły życiem. Chłopaki w pocie czołga rąbali drewno, dziewczyny szydełkowały, chichotały i serwowały muzykę z przedziwnej tuby grającej, siedząc w bezpiecznej odległości od pieca, która nie dawała wrażenia podróży do najgłębszych czeluści piekielnych.
Piec po rozgrzaniu osiągał w miarę stabilnie 1100 – 1160°C. Chwilą chwały (i głośnych okrzyków zadowolenia) było przekroczenie nieosiągalnej wcześniej temperatury 1200°C. Kilkadziesiąt stopni powyżej tej upragnionej granicy półprodukty tworzące szkło zaczynają rozmyślać o tym, że zbliża się pora na zmianę stanu skupienia :) Taką temperaturę udało się utrzymać przez chwilę. Potem zaczęła nieznacznie spadać i oscylować w środkowych przedziałach. Biorąc pod uwagę zmagania w zeszłym roku, kiedy stawaliśmy na głowie aby utrzymać 1080°C, to tym razem było to bardzo pozytywne doświadczenie. Tegoroczne paliwo i jego możliwości potwierdziły nasze wcześniejsze wnioski.

Jedynie w trakcie wygarniania nagromadzonego żaru (co było widowiskowe a zarazem dawało wrażenie witania się z samym diabłem) temperatura zjechała do okolic 860°C. Mimo tego nowe kawałki drewna i znaczni zwiększony otwór, przez który mogło wpadać powietrze, szybko przywróciły wysoką temperaturę. Zmieniając się teraz z Marcinem, ładowaliśmy już do pieca drewno tak aby utrzymać jak najwyższą, możliwą temperaturę. Trwało to do północy. Właśnie wtedy rozpoczął się początek końca tego wytopu.
W planie mieliśmy warty przy piecu i trzymanie temperatury do samego rana. Piec wewnątrz pięknie już świecił na żółto, jęzory ognia buchały z okienek po jego bokach a od czasu do czasu pojawiał się duszący dym ze spalania redukcyjnego. Pięknie wszystko wyglądało w otoczeniu ciemności! Niestety ofiarą naszego paliwowego sukcesu stał się najbardziej zaangażowany element tego wydarzenia. Tuż nad tyglami zaczęła płynąć glina. Ciekawe zjawisko, bo widziałem takie coś po raz pierwszy na żywo. Mimo gorąca buchającego z otworów, Marcin dzielnie wybierał kawałki półpłynnej gliny opadającej w okolicach jednego z najważniejszych tygli – zawierał wiodącą próbkę, którą próbowaliśmy stopić. W tym czasie w tyglu obok mieliśmy już płynną, kontrolną, współczesną stłuczkę szklaną.
Temperatura w piecu była już na tyle wysoka, że glina, której użyliśmy do wykończenia wnętrza (pomijając jej jakość) zaczęła coraz żwawiej płynąć. Większe kawałki zgrabnie odchylały się i lokowały swoje oblicze niebezpiecznie przy tyglach. W tym momencie pojawiła się bardzo nieprzyjemna dla wszystkich myśl – ratujemy wsady i kończymy wypał, albo ryzykujemy utratę wszystkich próbek. Czas mijał a gliny przybywało. Marcin obudził Jarka, który chwilę zdrzemną się po całym dniu warty przy piecu. Krytycznym momentem okazał się kamień, który pojawił się między tyglem a oknem. Spadająca glina odsłoniła granity, które do tej pory siedziały sobie bezpiecznie w cieplutkim piecu pod grubym płaszczem gliny. W okolicy ~1000°C granit zaczyna się prażyć i radośnie rozpadać na kawałki. My mieliśmy już odsłoniętą ścianę boczną, dzielącą dwie komory, dużo rozgrzanej do czerwoności gliny, powoli płynącej z sufitu i granity coraz liczniej pojawiające się na półkach. Ostatecznym bodźcem kończącym wypał okazał się ogień w szczelinach na sklepieniu. Wyprażona glina była już jedynym elementem dzielącym wnętrze pieca od świata zewnętrznego. Był to sygnał, że połowa kamiennego sklepienia jest już w piecu. Tuż po pierwszej godzinie po północy przerwaliśmy zasilanie pieca nowym drewnem. W każdym z nas pojawiło się paskudne uczucie goryczy i zwątpienia. Chłopaki (Jarek i Marcin) mieli jeszcze bardziej słabe miny i pewnie gorsze odczucia. Oni dodatkowo poświęcili temu projektowi 3 lata swojego życia. Paskudnie jest patrzeć jak eksperyment jest tak blisko sukcesu (według zakładanych kryteriów) a mimo tego kolejny mały, ale istotny element zawiódł.
Mimo wszystko eksperyment to próby, błędy, wzloty i upadki oraz wnioski, które mimo braku pełnego sukcesu są przydatną wiedzą do dalszych prób. Temperaturę udało się osiągnąć, piec przetrwał ponad rok, podłoże (dość luźny piach) wytrzymało nacisk prawie 7 ton. Próbki ładnie się spiekły a po ich strukturze widać, że miały niedaleko to granicy topnienia. Na koniec obserwacji, piec po 24 godzinach utrzymywał ciepło w okolicy 200°C przy tyglach. Po 3 godzinach od pomiaru temperatura spadła o 15°C. Idzie nowe!
Ogień w piecu, chleb na desce…
A ja w międzyczasie piekłem także chleby w piecu który zbudowałem na poprzednich warsztatach. Tym razem piec był już w pełni wyschnięty i gotowy do wypieku. Przez rok nie popękał więcej niż po brutalnym wypale zaraz po zbudowaniu podczas Słowiańskiego Babiego Lata. Biedak miał 10 dni na schnięcie. Mimo tego, pęknięcia pojawiły się tylko na zewnętrznej warstwie dekoracyjnej umyślnie dodanej ponad warstwą izolacyjną. Żadnych pęknięć na wylot nie ma.
Przez 5 dni piekłem chleby dla wszystkich ludzi na grodzisku oraz odwiedzających nas turystów. W sumie upiekłem ich ponda 40. Warsztaty wypieku przeplatały się z degustacją oraz długimi pogawędkami na tematy związane z wypiekiem historycznym i tradycyjnym. Od czasu do czasu pojawiały się osoby, które przekonały się do tego, że w domu można nie tylko upiec swój chleb ale i zbudować piec! To mi się podoba. Na zachętę dostały mój żytni zakwas albo w postaci żywej albo suszonej. Mam nadzieję, że to przyczyni się choć odrobinę do poprawienia świadomości o dobrym chlebie i że upieczenie go nie wymaga niczego ponad to co używali nasi przodkowie.
Tym razem testowałem mąkę z młyna państwa Babalskich. Mąki Biobabalscy z certyfikatami BIO EKO okazały się strzałem w dziesiątkę. Zakupiona mąka pszenna 750, żytnia 2000 i mąka z płaskurki były podstawą do tegorocznych wypieków. Nie udało mi się jednak przeprowadzić eksperymentów z ziarnem. Ale co się odwlecze to nie uciecze!
Do wypieków historycznych, czyli chlebów z pominięciem soli (bo sól do wypieków zaczęto używać dopiero w okolicy XVIIIw.) ale nadal na fermentowanej mące (Słowianie jadali głównie przaśne placki, jednak są znaleziska wskazujące na to, że jadali także chleb na zakwasie w dzisiejszym rozumieniu) użyłem koszyków do wyrastania zrobionych ze słomy przez Kasię z W Miejskiej Kniei podczas pierwszych dni warsztatów. Dzięki, świetnie się spisują!
Od Kariny z Zielarski Kącik Kari dostałem flaszeczkę maceratu z ziela pokrzywy na oliwie z oliwek. Dzięki! Będę testował! Od Krzysztofa i Grzegorza dostaliśmy wspaniale wypalone gliniane kubki ze zmyślnym finiszem! Dzięki!

Oczywiście, kiedy nikt nie patrzył ;) przygotowałem także pizzę na wieczorne posilanie organizmu. Klasyczna neapolitana, ciasto dojrzewające przez 8 godzin w temperaturze otoczenia (był upał nawet w chałupach!). Cieniutkie placki z pomidorami San Marzano (polpa Mutti), mozarellą i odrobiną salami. Piekły się w piecu chlebowym przez 90s. Temperatura oscylowała w okolicy 450°C. Idealnie! Mało słowiańskie, ale piec musiał zostać przetestowanych na różnych polach eksploatacji ;) A, właśnie! Jeszcze mało historyczne pity!
Kto sieje wiatr ten zbiera burzę
Z jedzenia, na pewno zapamiętamy nasze kurczaki. Upolowane w pobliskim mieście lodowe kurczaki. Był jeden taki dzień, że praca zajęła nam większość dnia. Każdy zapomniał o tak banalnej rzeczy jak jedzenie. Ale trzy dorodne kurczaki czekały w lodówce w Siedlisku Żmijowiska. Kiedy już dotarły na grodzisko i były gotowe do przygotowania, udaliśmy się w składzie Renatka, Agatka, Marcin oraz ja do pobliskiego boru aby odszukać małą gałąź będącą wiodącym elementem naszego kurczakowego rożna. Przy okazji na drodze znaleźliśmy dużo dzikiego oregano. Po powrocie na grodziski Marcin sklecił szybko podstawę, kurczaki doprawiła Agatka i pyk drób na ogień. Kilka godzin przypiekały się powoli. Wyglądały wyśmienicie! Każdy z głębokim uczuciem głodu przechadzał się obok, czasami przekręcając smakowite danie aby piekło się równiutko. A kiedy przyszedł czas na jedzenie okazało się, że… niezbyt sobie pojemy. Kurczaki, mimo wspaniałego koloru, podczas próby ugryzienia przypominały raczej zimową oponę Dębica, którą ktoś zapomniał zmienić w sezonie letnim. Wspaniale gumowe i wręcz pancerne niczym T-38. Tak twardych kurczaków jeszcze nie miałem okazji jeść. Ale to nie koniec! Po ich równym podziale na pół okazało się, że w środku mają jeszcze takie mini niespodzianki! Akurat w sam raz na Wielkanoc! Ten dzień zakończył się wspaniałym zachodem słońca.
Przez te wszystkie dni, kiedy obok w chacie powstawały gliniane naczynia, koszyki z trawy, barwiono materiały (Marika z NAkram), Czesi z Bohumirem na czele zajmowali się kowalstwem i toczeniem drewnianych misek, dzieciaki piekły podpłomyki, nikt nie zwracał chyba większej uwagi na pogodę. Była można powiedzieć idealna. Jak za każdym razem. Niekończący się upał. Gorące piece i gorące powietrze. Jedynie komarów i bąków było znacznie mniej. Ukojenie przychodziło jedynie po zachodzie słońca. Nie było nadziei nawet na chmury. Cicho przeklinałem te cholerne chmury, że nawet na chwilę się nie pojawią. Zmiana przyszła w piątek. Na grodzisku pojawiła się także Hania Lis (Kuchnia Słowian), która gotowała wspaniałe słowiańskie przysmaki oraz prof. Łukasz Łuczaj (Dzika Kuchnia).
Niedługo po tym jak część TBRu pojechała dalej (a z tej ekipy zostaliśmy tylko Renata i ja), wyjechali Ilonka i Dawid i pojawiła się ekipa z Grodziska Rzeczyca – zawitała burza. Praktycznie dwie. Obchodziły grodzisko w około. Pioruny strzelały potężnie, przeganiając wszystkich uczestników. Deszcz lał jak z cebra a ja piekłem burzowe chleby. Po dwóch godzinach zapanował spokój, burza się oddaliła i od czasu do czasu przypomniała tylko o sobie znacznie już cichszym grzmotem.

My na szczęście zebraliśmy nasze rzeczy wcześniej. Zostały tylko potrzebne klamoty w chacie. To były nasze ostatnie chwile na grodzisku. Po zakończeniu pieczenia zebraliśmy się z grodziska gdzie oprócz nas nie było już nikogo. Trochę smutno się robi na duchu patrząc na puste grodzisko, gdzie jeszcze niedawno tętniło życie.
Pojechaliśmy jeszcze do Siedliska Żmijowiska pożegnać się z wszystkimi. Tu trafiliśmy na początek tradycyjnego już czeskiego wieczoru. Oczywiście jak to bywa, żegnanie się trwa dość długo, więc zdążyliśmy jeszcze coś przekąsić. No i w drogę. Już po zmroku.
A resztę niech opowiedzą zdjęcia.





































































































