Grody i skanseny, Rekonstrukcja

Warsztaty Archeologii Doświadczalnej 2018 – Grodzisko Żmijowiska

Warsztaty Archeologii Doświadczalnej 2018 rozpoczęliśmy dwa dni wcześniej. W planie było leżenie do góry dupą i delektowanie się wspaniałym klimatem Żmijowisk w ciszy i spokoju. Jednak życie pisze najlepsze scenariusze i tym razem nie mogło być inaczej jak odwrotnie do planu… przynajmniej częściowo. Poprzedni, czwarty wyjazd był ostatnim, w którym planowaliśmy zakończyć budowę pieca szklarskiego. Po naszym przyjeździe 26 sierpnia, okazało się, że to jeszcze nie koniec.

Lenistwa poziom legendarny

Po wszystkich czterech wyjazdach (pierwszy, drugi, trzeci, czwarty) gdzie praca przy piecu trwała od rana aż po ćmok (z przerwami na jedzenie i rzekę) postanowiliśmy zobaczyć jak to jest nic nie robić :) Pogoda nam w tym pomogła, bo lało jak z cebra i nie było szans na jakąkolwiek pracę przy piecu. Wiatr też śmigał niemiłosiernie, porwało nam wiatę i w bezsilności do szalejącej natury prawie odlecieliśmy we czterech jak czarowniki na miotle :)
Cały dzień spędziliśmy w chacie. Leniwe buły. Spanie, jedzenie, opowieści, utykanie trawą szczelin z których lała nam się woda na głowę i tęskne wyglądanie nadziei na niebieskie, bezchmurne niebo. Codzienność życia w grodzisku.
Przy okazji w spokoju ogarnęliśmy plan działania i potrzebowaliśmy jedynie okna pogodowego na żwawe działania.
Mi za to udało się osiągnąć epicki poziom nicnierobienia przez kilka godzin. Zostałem nawet zrzucony z barłogu, a modus operandi opisany został słowami: „bo leżałem w poprzek”. Cóż za dyskryminacja! ;P Marcin, który dopuścił się tego procederu był uradowany swym czynem i natychmiast oddał się sennej kontemplacji na swoim historycznym łożu wyścielonym niezliczoną ilością baranich skór. Ja, niezbyt wzruszony działaniem grawitacji poprawiłem się nieco i tak spędziłem kolejną godzinkę słuchając wiatru, deszczu, strzelania płonącego drewna, nie mogąc się doczekać działania przy piecu szklarskim i chlebowym. Leniuchowanie przerwał mi pomysł, który wystrzelił mnie jak z procy. Zachciało mi się racuchów! Tak minął dzień, w którym nic nie robiliśmy. Była to ciekawa odmiana od poprzednich wyjazdów.

Na wszystko pogoda, gdzie miła zgoda

Deszcz i wiatr, który nawiedzał nas przez pierwsze dni powoli ustawał. Niebieskie niebo było jeszcze pobożnym życzeniem ale przynajmniej już nie lało. Można było spokojnie wystawić nos z chaty i zacząć myśleć o jakimś działaniu.

Nieszczęściem jednak nie był deszcz, z którym mieliśmy okazję obcować ale ulewy, które nawiedziły okolicę kilka dni wcześniej. Plandeka zakrywająca piec trochę już przeszła i nie dała rady powstrzymać wdzierającej się wody. Rezultatem piec był bardziej mokry niż w trakcie budowy. Liczyliśmy na to, że zdąży powoli i spokojnie wyschnąć do naszego przyjazdu. Tak się jednak nie stało. Piec przemókł całkowicie a część izolacji glinianej znajdującej się wewnątrz po prostu odpadła. Namoczona i ciężka glina leżała rozlana na dnie paleniska. Ściany pieca nie były jednak naruszone, przeciekająca woda znalazła sobie niewielką szczelinę w sklepieniu pieca i tamtędy właśnie dostała się do środka. Trudno. Było za późno na drastyczne metody działania. Kiedy życie zsyła ci cytryny, przestań się krzywić i zrób lemoniadę. Albo poncz :) Jak na złość temperatura utrzymywała się w średnio przyjemnym przedziale a chmury radośnie tańcowały po niebie. Podstawa pieca chlebowego też łyknęła odrobinę wody.

Nie bacząc na przeciwności losu wzięliśmy się do roboty. Uszkodzenia w piecu cofnęły nas o 3 dni pracy. Na pierwsze dni warsztatów zaplanowaliśmy ukończenie zewnętrznej powierzchni izolującej sklepienie, stworzenie izolacji podłogi paleniska i drobne prace wykończeniowe. W planie było także spokojne przepalanie pieca, aby mógł bez większego stresu dla konstrukcji wyschnąć i odparować resztę wody. Taki delikatny proces miał trwać 3 dni, a temperaturę w piecu powinniśmy utrzymać w okolicy 300ºC. Niestety tak się nie stało. Trzy dni zajęło nam naprawianie wnętrza pieca i kontynuowanie zaplanowanych prac na ten czas.

Warsztaty Archeologii Doświadczalnej 2018 czas zacząć

W poniedziałek, dniu w którym rozpoczynały się warsztaty pogoda w końcu zaczęła się poprawiać. Część osób prowadzących swoje warsztaty zaczęła się pojawiać już dzień wcześniej i grodzisko powoli ożywało coraz bardziej. Mimo przeciwności losu nas, jak zawsze humor nie opuszczał!  Zgrana ekipa to podstawa sukcesu! Cały czas pracowaliśmy w pocie czoła przy piecu szklarskim. Ja od czasu do czasu udawałem się do drugiego miejsca, w okolicy wiaty, gdzie mieszana była glina i tam powoli wznosiłem piec chlebowy.  Ludzi ciągle przybywało, grodzisko żyło już na dobre.
W takich miejscach najwspanialsza jest magia ludzi, którzy potrafią rzucić wszystko i przyjechać na tydzień do grodziska pośród traw, daleko od miast i wygody, robić to co kochają i czują się dobrze w warunkach, daleko od idealnych.

A plan warsztatów prezentował się następująco:

27 sierpnia – 2 września / Fitoterapeutyczne wykorzystanie wykorzystanie roślin przez Słowian / Katarzyna Mikulska, „W miejskiej kniei”
27 sierpnia – 2 września / Pozyskiwanie szkła w rekonstrukcji pieca szklarskiego z XII w. / Jarosław Michałek, Marcin Springer, Maciej Denenfeld, Bractwo Gladii Amici
27 sierpnia – 29 sierpnia / Magazynowanie produktów zbożowych – odkrycie depozytów z roku 2017 / Katarzyna Mikulska, „W miejskiej kniei”
27 sierpnia – 29 sierpnia / Budowa pieca piekarskiego / Bractwo Gladii Amici, Maciej Denenfeld
27 sierpnia – 29 sierpnia / Wczesnośredniowieczne garncarstwo / Marta Wasilczyk, Pracownia Ceramiki Artystycznej
30 sierpnia – 2 września / Łucznictwo i broń miotana – wrób strzał / Dariusz, Maciej i Janek Sadło
30 sierpnia – 2 września / Produkcja węgla drzewnego, kowalstwo, tkactwo / Bohumir Dragoun i in., Stowarzyszenie Archeologii Eksperymentalnej Uhrinov – Czechy
30 sierpnia – 2 września / Wykonanie barci pszczelej / Andrei Patrauskas, Instytut Archeologii Ukraińskiej Akademii Nauk
1 września – 2 września / Kuchnia Słowian / Hanna Lis
1 września – 2 września / Krzesanie ognia, obróbka krzemienia / Artur Bokła Szkoła Rzemiosła Survivalowego

 

W pierwszym dniu warsztatów, grodzisko odwiedziła ekipa telewizyjną, która kręciła film o pszczelarstwie. Nagrywali ujęcia do filmu, głownie pracę przy barci. Część naszej ekipy, też miała okazję załapać się do kilku kadrów. Pani reżyser była dość mocno zaskoczona tym co zastała na miejscu i lekko zmieniła chyba plany ujęć.
Zupełnie naturalnie, po raz kolejny udzieliliśmy także wywiadu dla Polskie Radio Lublin. Można go posłuchać tutaj.

 

Głodnemu chleb na myśli

Budowę pieca chlebowego rozpocząłem na jednym z wcześniejszych wyjazdów. Wtedy właśnie powstała podstawa do pieca. Konstrukcję kopuły rozpocząłem i zakończyłem podczas tych warsztatów. Piec chlebowy, który powstał jest konstrukcją prostą i od wieków podobne piece spełniały swoje zadanie.
Deszcz, który mimo zabezpieczeń poczynił lekkie zniszczenia, rozmoczył podstawę pieca i budowa kopuły nieco się opóźniła. Podstawa była bardziej mokra niż podczas budowy, podobnie jak sklepienie naszego pieca szklarskiego. Musiałem poczekać kilka dni, aż glina nieco wyschnie. Na szczęście w ciągu następnych dni zrobiło się ciepło i zawartość wody w warstwie zmniejszyła się na tyle, że można było rozpocząć dalszą pracę. Miałem cichą nadzieję, że po miesiącu schnięcia, powierzchnia będzie twarda i gotowa do pracy. Było wręcz przeciwnie, a szybkie schnięcie przyczyniło się do silniejszego spękania powierzchni. Trudno, będzie dobrze :)

Więcej o chlebie, historii i budowie tego pieca napisałem w osobnym wpisie tutaj -> Budowa pieca chlebowego w Grodzisku Żmijowiska. Jest też więcej zdjęć z budowy.

Monstrum albo piec do wytopu szkła opisano

Po trzech dniach napraw i prac wykończeniowych mieliśmy już izolowane podłogi gliną i kamieniami, sklepienie udało mi się uratować a zewnętrzna warstwa została też ukończona. Niestety trwało to dłużej niż planowaliśmy bo każdy etap prac musiał zawierać czas schnięcia. I był on nadal za krótki. Glina powinna schnąć spokojnie ponad 3 tygodnie, aby w sposób naturalny pozbyć się wody. Schnięcie nie jest tak drastyczne i obkurczanie się powierzchni nie powoduje silnych napięć a co za tym idzie nie tworzą się głębokie pęknięcia. My staliśmy przed wyborem – być albo nie być. Wybraliśmy oczywiście „być” z ryzykiem porażki. Bo lepiej próbować niż siedzieć i narzekać! Ryzykowaliśmy jedynie pęknięcie pieca na pół, rozsypanie się ścian czyli po prostu ogólną porażkę zwieńczającą całą pracę nad piecem :) Jednak nie o porażkach tu będzie!

Piec powstał na podstawie opisu mnicha Teofila Prezbitera, który w okolicy XII wieku postanowił opisać jak taki piec powinien wyglądać. Oryginał przewidywał budowę na podstawie prostokąta o wymiarach mniej więcej 3x4m i wysokości ok 150cm. Teofil dokładnie nie opisał jak piec powinien wyglądać, skupił się głównie na opisie szczegółów konstrukcyjnych. Lakoniczność opisu mogła wynikać z dwóch powodów. Po pierwsze w tamtym czasie mieli zamiłowanie do barwnych opisów, ale bez szczegółów (jak przepis prababci na ciasto: weź funt mąki, wymieszaj z kopą jajek i upiecz w piekarniku aż patyczek nie będzie przywierał. Dodaj ubitą masę z żółtek i cukru, dodaj garść rodzynek. Tort przekładany pięcioma masami z polewą czekoladową!). Po drugie szkło było wtedy bardzo drogie. BARDZO drogie. Szczególnie w taflach oraz to przeznaczone na wyroby ozdobne o większych gabarytach. Dlatego więc wiedza jak skutecznie wyrabiać szkło była niewspółmiernie cenniejsza.

Nasz piec zmniejszyliśmy w przybliżeniu o 50%. Wymiar podstawy pieca w grodzisku to 140x200cm. Zmniejszeniu uległa także ilość otworów ogniowych z dwóch do jednego i ilość otworów na tygle również zmniejszyła się o połowę. Czyli mamy 4 otwory na tygle rozmieszczone po przeciwnych stronach głównego otworu ogniowego.

Piec nie zawiera żadnych dodatkowych otworów. Nie ma luftlochów, czyli otworów pozwalających na wprowadzenie dodatkowego powietrza do komory spalania. Niestety może to spowodować duszenie się pieca i mocne kopcenie.
Główny otwór w piecu znajdujący się na przodzie służy jako miejsce ładowania paliwa i glutloch czyli otwór do wybierania popiołu. Utrudni nam to zadanie podczas wypału. W pewnym momencie trzeba będzie usunąć nadmiar spalonych szczątków drewna. W tym czasie temperatura zostanie obniżona w komorze górnej przez wymuszony rozładunek komory spalania. Piec powinien dobrze kumulować temperaturę, więc amplituda temperatur nie powinna przekroczyć 200ºC. Tu czyha jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Wraz z szybkim spalaniem się drewna ilość pozostałości będzie szybko podnosić poziom aktualnie spalanego drewna. Będzie to mocno wpływać na rozmiar otworu głównego, przez który pobierane będzie powietrze. Im mniejszy otwór, tym mniej dostępnego tlenu. Oryginalny opis Teofila nie zawierał informacji o luftlochach. Piec jest także dwupoziomowy bez rusztu. Mamy jedynie komorę ogniową i komorę spalania. Na dole płonie drewno, na górze spalane są gazy i właśnie tutaj znajdują się tygle. Piec dzieli się także na dwie komory poprzeczne. Jedna główna z przodu, do wytopu szkła, druga z tyłu do prażenia piasku i odprężania wydmuchanego szkła.

Piec zbudowany jest z lokalnej gliny, oraz lokalnych kamieni, głównie otoczaków i ciosanych granitów. To mieliśmy dostępne. Do wzmocnienia powierzchni glinianych użyliśmy także mieszanki piasku (oczywiście lokalnego) i siekanej słomy oraz siana (a jakże! Lokalne). Słoma w połączeniu z gliną daje całkiem niezłą warstwę izolacyjną. Mieszanka gliny i piasku w proporcjach mniej więcej 1:2 lub 1:3 była użyta do wykończenia wnętrza pieca, szczególnie tam, gdzie powierzchnia będzie stykać się bezpośrednio z ogniem. Obkurczanie gliny z większą zawartością piasku jest mniejsze, ale także zmniejsza się lepkość gliny. Mieszanka do łączenia kamieni zawierała mniejszą ilość piaski. Każdą serię gliny testowaliśmy osobno bo była dostarczona już z pewną zawartością piasku. Nie była to sytuacja idealna, ale ekipa mieszająca glinę osiągnęła mistrzostwo w tej procedurze :)

Ściany w większości miejsc mają grubość od 20 do 25 cm, wliczając warstwy izolacyjne. Jedynie ściana dzieląca komorę główną i komorę do prażenia była nieco cieńsza, miała ok 8-10cm. Sklepienia są samonośnymi łukami o grubości 10cm. Sklepienie zamykające górną komorę pokryte jest dodatkową, grubą warstwą gliny izolującej (glina + piach + słoma) i dodatkową warstwą gliny zabezpieczającej powierzchnię.

Finalnie, piec waży w okolicy 4 – 5 ton. Prawie 3 tony kamieni i 1.5 tony gliny.

Cały piec ustawiony jest na fundamencie z dużych, płaskich kamieni. Podłoże nie jest idealne, głównie składa się z piachu. Przed postawienie pieca zostało przygotowane i ubite. Miejmy nadzieję, że w zimie nie będzie mocno pracowało podczas mrozów.  Poczekamy zobaczymy :)

Piec ma konstrukcję z bocznym ciągiem, nie ma komina. Od dołu zaciągane jest powietrze przez główny otwór komory z paleniskiem, a gorące gazy znajdują ujście w otworach przy tyglach. Konstrukcja pieca jest prosta. Pozwalało to na szybką budowę, eksploatację i w razie potrzeby ponowną budowę w innym miejscu. Biorąc pod uwagę materiał i budowę, nie jest to najwydajniejszy piec na ziemi, ale cóż, tak było i chcieliśmy odtworzyć właśnie taki piec. Konstrukcja ma swoje wady, które widać było już na samym początku i niektóre opisałem wcześniej, ale byliśmy tego świadomi. Chcemy sprawdzić czy piec bez większych współczesnych modyfikacji będzie choć trochę zdolny do wytopu szkła.
Przy okazji chciałem zaznaczyć, że w grodzisku nie znaleziono pieca. Na naszych ziemiach również nie wytapiano szkła w tamtym czasie. Znajdowane są szklane ozdoby ale to głównie szkło importowane.

Materiał do wytopu przygotował Jarek. Mamy różne próbki gotowe do sprawdzenia. Klasyczny przesiany, prażony piach i popiół bukowy, czyli szkło potażowe, różne jego mieszanki i proporcje, piasek z dodatkami polepszającymi topliwość, tłuczkę szklaną (frytę), współczesną tłuczkę i kilka innych mieszanek. Marcin przygotował narzędzia do pracy przy piecu. Zamierzamy osiągnąć temperaturę w okolicy 1200ºC a przynajmniej utrzymać przez dłuższy czas w okolicy 1100ºC.

Co się odwlecze to nie uciecze

W końcu! Odpalamy piec do wytopu szkła. Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na chwilę, kiedy na dobre zapłonie drewno w piecu i będziemy mogli w końcu sprawdzić czy konstrukcja opisana przez Teofila Prezbitera z XII wieku do czegoś się nadaje.

Jak wcześniej wspominałem, piec powinien zostać powoli wypalony w stałej temperaturze 300ºC przez około 3 dni. My zmuszeni byliśmy na nieco krótsze przepalanie pieca. Już w trakcie kończenia prac przy piecu powoli paliliśmy w środku niewielkie ogniska. Pomagało to też odgonić komary i bąki, ale głównie pozwalało na lekkie suszenie konstrukcji. Piec miał okazję stopniowo schnąć przez kilka miesięcy (pierwsze prace zaczęliśmy już na przełomie kwietnia i maja 2018) jednak ostatnie, najważniejsze warstwy były jeszcze mokre i zawierały dużo wilgoci.

Rozpoczęliśmy przepalać piec na dobre dwa dni przed głównym wypałem. Najpierw było nieśmiałe palenie ognia w jednej i drugiej komorze aby zapewnić równomierny rozkład naprężeń. Piec miał się dobrze na tym etapie. Następnego dnia rozpoczęliśmy dodatkowo prażenie piasku w tylnej komorze. Uzyskaliśmy temperaturę w okolicy 600ºC bez większych problemów. Oczywiście w głównej komorze także płonęło ognisko z tego samego powodu jak wcześniej. Wszystko działało jak powinno. Nasza radość była nie do opisania. Czekaliśmy na ten moment bardzo długo.

Pojawił się jednak pewien problem, który nie był związany bezpośrednio z piecem ale z paliwem.

Drewno, którym dysponowaliśmy było niestety mokre, niesezonowane i na dodatek iglaste. Przez ostatnie dni miało okazję trochę podeschnąć ale nijak się to miało do suszenia drewna przez co najmniej rok. Takie drewno osiąga niższą temperaturę spalania, parująca woda utrudnia rozgrzewanie (energia „ucieka” szybciej wraz z parującą wodą) rozpala się wolniej i nie spala się całkowicie. Idealnie byłoby gdyby drewno było sezonowane co najmniej rok i było dębowe lub bukowe. Drewno iglaste suche szybciej się spala i osiąga wysoką temperaturę, ale chwilowo. Można użyć go jako dodatku do drewna liściastego, bo w takim połączeniu można podnieść bazową temperaturę (nam jest potrzebna temperatura min. 1100ºC) i ją utrzymać na wymaganym poziomie o wiele łatwiej. Rozwiązanie jakie zaplanowaliśmy to mocne, szybkie suszenie drewna przed włożeniem do pieca. Liczyliśmy także na wiatr. W planie było powolne rozgrzewanie pieca aż osiągnie wymaganą temperaturę i utrzymanie jej co najmniej przez minimum 24 godziny. Oznaczało to czuwanie przy piecu i zmiana wart co kilka godzin.

Aktywny piec utrzymywaliśmy przez całe popołudnie i wieczór, do późnych godzin. W międzyczasie przygotowywaliśmy drewno do wypału. Rąbaliśmy i suszyliśmy kawałki, na kolejny dzień. W mniejszej komorze temperatura utrzymywała się w miarę stabilnie, mimo, że ta komora jest o wiele mniejsza niż główna. Obserwowaliśmy również efekty pomniejszenia pieca. Języki ognia sięgały nawet do 1m poza otwory pieca. O północy zadecydowaliśmy, że piec pozostawiamy do powolnego wystygnięcia do następnego dnia. Rano, kiedy będzie jeszcze gorący odpalimy go ponownie, stopniowo zwiększając temperaturę.

Kolejny poranek przyniósł  kilka odpowiedzi na które czekaliśmy z niecierpliwością. Piec stał. W komorach został jedynie drobny popiół. Z zewnątrz miał temperaturę otoczenia. W środku było jeszcze ciepło. Większych pęknięć nie było ani na zewnątrz ani w środku pieca. Podłogi w piecach były już mocno wypalone i utwardzone. Powierzchnie lekko popękały, jednak to żaden problem bo i tak szczeliny wypełnią się popiołem a całość jest dobrze izolowana od spodu.
Pogoda na szczęście dopisała, ulew nie było. Jedynie wieczorne i poranne mgły lekko zraszały drewno, którego nie udało się całkowicie zakryć. Do dyspozycji było dużo drewna więc to nas nie martwiło.

Przyszedł czas na finalne rozpalanie ognia i przygotowanie do wytopu szkła. Jarek przeniósł wyprażone próbki do głównej komory, wanny i tygle zawitały na swoich miejscach (chcieliśmy sprawdzić jaka jest sprawność w różnych miejscach komory). Drewno w piecu, podpalamy. Start!

Nie taki diabeł straszny jak go malują

Ogień płonął. Powoli ale stabilnie. Nie chcieliśmy na początku zbyt mocno rozgrzewać pieca. 300ºC osiągnięte. Nic specjalnego. To już było wcześniej. Dodam, że chodzi oczywiście o temperaturę gazów nad tyglami. Pomiary wykonywaliśmy kalibrowaną termoparą, która mogła dla nas mierzyć temperaturę do 1200ºC. Mieliśmy trochę zapasu zanim by się stopiła :) Mierzyliśmy także powierzchnię pieca pirometrem laserowym, który mierzy temperaturę powierzchni z pominięciem temperatury powietrza. Tu mieliśmy limit do 550ºC bo mój pirometr więcej nie dawał rady. W końcu do domowego piekarnika więcej nie trzeba ;)

Stopniowo podnosiliśmy temperaturę. kolejna granica 500ºC. Szło lepiej niż byśmy się spodziewali. Po dłuższej chwili pojawiło się 700ºC na termoparze. Przed piecem zaczęło się robić ciepło. Wydrążyliśmy większy otwór przed wlotem, z myślą o wygarnianiu popiołu i zwiększeniem powierzchni przez którą mogło wpadać powietrze.
Temperatura szła do góry aż za dobrze. Chyba lekko przesadzałem z prędkością palenia. Piec jednak nie wykazywał oznak nadchodzącej katastrofy. Kolejny przystanek, 800ºC. Coraz cieplej. Narąbane wcześniej drewno powoli się kończyło. Chłopaki sukcesywnie rąbali nowe kawałki, które suszyliśmy gdzie mogliśmy. W drugiej komorze również rozpaliliśmy ogień aby nie tracić ciepła z tyłu, mimo, że tylna komora nie miała zostać użyta. W tylej komorze utrzymywaliśmy średnio 500ºC i nie planowaliśmy więcej. Nie było potrzeby.

Robiło się coraz bardziej gorąco. Już od kilku godzin nie widziałem nic poza wlotem do pieca. Chyba lekko wpadłem w trans. Doskonaliłem technikę szybkiego suszenia i dorzucania drewna tak aby nie obniżać temperatury w piecu i nie zmniejszać aktywnej powierzchni palącego się drewna. W międzyczasie warsztaty w grodzisku rozkręciły się na dobre. Bohumir z ekipą Czechów z Villa Nowa zajął się budową barci (Andrei niestety nie dojechał) i szło im to niesamowicie sprawnie. Warsztaty zielarskie i ceramiczne hulały w najlepsze i cieszyły się dużym powodzeniem. Hania Lis gotowała słowiańskie potrawy a Artur pokazywał jak się przygotowywać do życia w dziczy. Większość mnie niestety ominęła, bo piec wykazywał coraz większy apetyt na smakowite drewno.

Nadchodziła kolejna granica – 900ºC. Zbyt szybko. To ledwie kilka godzin od rozpalenia. Teraz wygasić już nie możemy, idziemy za ciosem. Piec nadal nie wykazywał żadnych oznak nadchodzącej katastrofy. Pomiar temperatury na zewnątrz wskazywał na okolice 70ºC. Nieźle! Izolacja termiczna z gliny i kamieni działa w takim razie świetnie!  Ten poziom starałem się utrzymać przez dłuższy czas. Każde 100ºC jakie osiągaliśmy po drodze budziło coraz większe emocje. Temperatura skakała między 760ºC a 900ºC kiedy ładowaliśmy drewno do pieca. Mieściło się w zakładanej różnicy. Poświęciliśmy ten czas również na doskonalenie suszenia i wrzucania drewna do pieca. Doprowadzałem kawałki drewna praktycznie do zapłonu (te leżące zaraz przed wlotem do pieca). Temperatura była na tyle wysoka, że drewno suszyło się szybko. Zbyt blisko położone kawałki już po chwili się zapalały. 900ºC to dużo. Ciężko wytrzymać bezpośredni kontakt z taką ilością energii. Ale to dopiero początek! Udało się ustabilizować temperaturę na poziomie 900ºC. Każdy skok temperatury był schodkowy. Najpierw temperatura spadała, potem rosła, znowu spadała, rosła i zostawała na kolejnym poziomie. Im bliżej trzech zer tym trudniej było ją utrzymać. Było w tym trochę winy drewna, ale się nie poddawaliśmy.

Przyszedł czas na przekroczenie (prawie) magicznej liczby. Stało się! Osiągnęliśmy 1000ºC. Radość i okrzyki zawładnęły najbliższą okolicą pieca. Przez pewien czas dość mocno temperatura oscylowała między 840ºC a 995ºC. Całkiem normalna sprawa. Piec jeszcze się nagrzewał. Masa termiczna jest ogromna i cały czas energia była wchłaniana przez konstrukcję pieca. Kiedy osiągnęliśmy tysiaka, stała się rzecz całkiem dziwna. Szczelinami (które już zaczęły się pojawiać) zaczęła parować woda. Obficie. Brzegi szczelin zrobiły się mokre. I tak pozostało. Powody są praktycznie oczywiste. Po pierwsze woda zalegała jeszcze w głębszych warstwach pieca, zamknięta w glinie. Znalazła ujście, kiedy piec zaczął delikatnie pękać. Po drugie dość wilgotne gazy mogły oddawać wodę do porowatych powierzchni, które ponownie uległy namoczeniu. Jest to jedynie przypuszczenie bo nie udało się nam tego sprawdzić. Tak czy siak, piec oddawał wodę bardzo mocno. To również mocno przyczyniło się do wahań temperatury. Nagrzewająca się woda, która później paruje zabiera energię z wewnętrznej części pieca, wydłużając czas jego nagrzewania. To jest właśnie powód, dla którego piec powinien być powoli nagrzewany przez dłuższy czas. Nie mieliśmy tego luksusu. Ryzykowaliśmy uszkodzenie pieca. Drobne pęknięcia nie stanowiły problemu. Powodem do zmartwienia mogło być głębokie pęknięcie naruszające konstrukcję wewnętrzną. Na chwilę obecną nie było takiego.
Ciekawe jest dla mnie to, że po pewnym czasie nauczyłem się odróżniać ilość energii jaka uderzała mnie bez pardonu. Czułem kiedy temperatura spadała poniżej tysiąca. Znacząco mniej paliło. Niestety okazało się, że nie do końca przygotowałem się do takich temperatur. Ogień palił niemiłosiernie a każdy stopień powyżej tysiąca czuć było każdą komórką ciała. Minęło już kilka dobrych godzin, od kiedy rozpaliliśmy piec. Ja bez przerwy ładowałem drewno. Teraz to już była sprawa osobista. Daliśmy radę rozgrzać piec do 1000ºC w kilka godzin. Planowaliśmy zrobić to w minimum 16. Piec wykazał się świetną izolacyjnością. Kiedy temperatura oscylowała już dłuższy czas powyżej 1000ºC, zewnętrzna powierzchnia pieca miała ledwie 112ºC! To ponad 900ºC różnicy! Z tej części już mogliśmy być dumni :) Osiągnęliśmy i utrzymaliśmy 1000ºC na mokrym drewnie przez kilka godzin. Piec trzymał ciepło mimo, że nadal się nagrzewał. Tygle jeszcze nie świeciły.

Kolejne godziny przyniosły stabilizację. Zaczęło lekko wiać. Temperatura oscylowała w okolicy 1000ºC. Przyszedł czas na pierwsze wygarnięcie popiołu i pozostałości. Piec zaczął poważnie kopcić. Przy okazji… Dobrym sposobem na sprawdzenie temperatury jest obserwacja tygli. Kiedy sadza zaczyna się spalać i tygle robią się czyste, temperatura jest wysoka i taka powinna pozostać. Jeżeli tygle ponownie czernieją, mamy problem. Dolna komora pieca znacznie wypełniła się szczątkami niedopalonego drewna i otwór, przez który zaciągane było powietrze poważnie się zmniejszył. To przyczyniło się do niepełnego spalania się gazów i kopcenia jak stara lokomotywa. Efekt jednak był dość spektakularny!

Wygarnięcie żaru o temperaturze prawie 1000ºC to nie lada wyzwanie. Palący żar zmusił mnie do zastosowania chłodzenia wodnego. Ciężko było to wytrzymać. Nie miałem ubrania żaroodpornego (co było oczywiście wielkim błędem! Mea culpa) i ochrony na twarz. W jednej chwili przybyło mi kolejne 30 lat! Podobno wyglądałem lekko ciepło :E Muszę przyznać, że zacząłem odczuwać oznaki przegrzania i nadchodzącego udaru cieplnego. Mimo tego poczucie obowiązku pchało mnie w piekielną otchłań.

Kiedy wygarnęliśmy cały piec miałem lekkiego stracha. Nie o swoją podpiekaną skórę, ale o to, że temperatura zbyt drastycznie spadnie i będzie koniec wypału. Spadła…. do 770ºC. Lekko poniżej zakładanej wartości ale nic czego nie dało by się uratować. W końcu nie od takiej temperatury zaczynaliśmy! Piec powoli się nagrzewał i to pokazało mi, że naszą bazą temperaturową bez aktywnego grzania jest okolica 770ºC. Jest dobrze. No to jedziemy dalej. Odrobina żaru, który został w piecu ,od razu pokazał nowym lokatorom jak to jest w piekle. Po kilku sekundach drewno już płonęło a nowe kawałki suszyły się przy wlocie, który ponownie mógł zasysać powietrze całą powierzchnią. Przy okazji zrobiłem szybką inspekcję wewnętrznych części pieca. Szybki rzut gotującego się oka do wnętrza i wiedziałem, że piec da radę.

Wiatr zaczął wiać mocniej. Temperatura po pewnym czasie wróciła w okolice tysiąca. Bez większego problemu osiągnęliśmy 1050ºC. Mamy kolejny rekord. Na tym etapie technikę wrzucania miałem już opanowaną do perfekcji. Wiedziałem kiedy, jak i gdzie wrzucać drewno aby jak najszybciej podnieść temperaturę. Znowu trochę czasu minęło i oto jest! 1100ºC! Ponownie radość i okrzyki rozniosły się po grodzisku. Długo nie czekaliśmy na kolejny rekord. Osiągnęliśmy chwilowo 1117ºC. Był to odczyt z jednego miejsca nad jednym tyglem. Oczywiście temperatura w innych miejscach mogła być inna. W jednych niższa w innych wyższa. Przyjęliśmy miejsce pomiaru w najbardziej optymalnym i i istotnym miejscu i tego się trzymaliśmy. Kiedy temperatura osiągnęła rekordowy poziom, zewnętrzne ściany pieca (górne części) miały temperaturę 116ºC. Osiągnęliśmy 1000ºC różnicy między temperaturą wewnątrz pieca a powierzchnią na zewnątrz. Oczywiście pomiar wewnątrz dotyczył gazów a na zewnątrz powierzchni. Temperatura powietrza w okolicy pieca była nieco ponad 24ºC.

W tej chwili mieliśmy jeden cel. Utrzymać jak najwyższą temperaturę. Udało się utrzymać przez dłuższy czas temperaturę powyżej 1000ºC. Oscylowała między 1000 a 1100ºC. Czasami spadała poniżej kiedy ładowaliśmy drewno.

Udało się nam pozyskać trochę drewna bukowego, które zostało nam z wypalania popiołu do mieszanek. Tym drewnem bez większych problemów podnosiliśmy temperaturę do 1100ºC stopni i utrzymywała się dość stabilnie. Niestety mieliśmy go na kilka minut palenia. Gdyby drewno do palenia byłoby podobnej jakości, z pewnością udałoby się wywindować temperaturę do wymaganych 1200ºC. Mimo to, było dobrze. Trudne drewno zmusiło mnie do pracowania nad techniką palenia w taki sposób aby podnosić temperaturę bez drastycznego jej obniżania podczas wrzucania drewna.

Wykres pomiaru temperatur w czasie (ºC)

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, choć miało jeszcze kawałek do horyzontu. Koniec sierpnia to już w końcu odrobinę krótszy dzień niż w czerwcu.

Przyszedł czas na drugie wygarnięcie niespalonych pozostałości. Ciekawostką jest to, że udało się nam uzyskać przy okazji coś co przypominało węgiel drzewny! Drugie wygarnianie było już istną perfekcją. Żałuję strasznie, że nikt nie tego nie nagrał. W pamięci jednak mam ten wspaniały moment idealnej harmonii. Wcześniej, przed wygarnianiem Jarek powiększył jamę, do której spychaliśmy pozostałości. Przedtem brakło nam miejsca. Teraz już nie powinno być tego problemu. Ja wygarniałem żar z pieca długim pogrzebaczem. Marcin z lewej popychał żar w prawą stronę, prosto do jamy. Jarek polewał żar wodą i ładował go do taczek. Złapaliśmy rytm. Działaliśmy jak tryby w maszynie. Idealnie, bez kolizji. Wszystko jak trzeba. Ponowny załadunek do pieca, temperatura spadła do 820ºC. Piec nadal odparowywał wodę. Szczeliny ciągle były mokre. Ponownie wróciliśmy do 1050ºC i skutecznie utrzymywaliśmy przedział 1050 – 1100ºC przez kilka kolejnych godzin.

Ja w końcu odpadłem. W głowie mi szumiało, ból był już nie do zniesienia. Czułem, że krew zagotowała się w żyłach. Żar przy wlocie przez cały czas był niemiłosiernie palący. Przez cały ten czas wypiłem ilość wody jakiej chyba w życiu w siebie nie wlałem. Czułem nadchodzące symptomy udaru. Jak teraz o tym sobie myślę, to czuję, że przegiąłem. Odpadłem chwilę na kocyku w okolicy pieca, aby mieć oko na sytuację. Tak podle nie czułem się bardzo dawno. Byłem chyba w piekle, ale nie taki diabeł straszny jak go malują :) Następnym razem nie podchodzę do pieca bez osłony na twarz i żaroodpornej ochrony na ciało. Chłopaki przejęli działania i piec hulał dalej.

Kiedy przyszedłem do siebie, tygle w piecu już pięknie świeciły na wspaniały czerwono-pomarańczowy kolor. Na to czekaliśmy wszyscy. Próbki też rozgrzały się do czerwoności. To moment, oznaczający granicę w którym próbki mogły zacząć się topić w środku. Powierzchnia piasku i tłuczki w tyglach obniżyła się znacząco, powoli zaczęło się spiekać. Jest dobrze! Ogień buchał z otworów. Chłopaki bez przerwy rąbali drewno, suszyli i ładowali do pieca. Ja coś przekąsiłem i znowu wypiłem przerażające ilości wody. Piguła przeciwbólowa zaczęła działać, więc ból głowy powoli ustępował. Wracamy do biznesu! Intrygująca była obserwacja całego procesu. Słońce powoli zachodziło, ludzi zaczęli zbierać się do bazy, część osób została przy piecu. 1100ºC, praca, eksperyment, ludzie z pasją i rozmowy na temat podczas wspaniałego zachodu słońca. To wspaniałe chwile. Tego mi brakuje normalnym świecie, w mieście gdzie ludzie są zagonieni i nie mają chwili na rzeczy, które ich cieszą.

Ostatnie życzenie

Zachód słońca przyniósł też chwilę, w której musieliśmy dokonać trudnego wyboru. Czy wygaszamy piec o północy czy utrzymujemy go przez kolejny dzień. Mieliśmy kilka obserwacji, które pomogły nam podjąć niestety smutną decyzję. Wygaszamy piec o północy. Na drewnie, którym dysponowaliśmy nie byliśmy w stanie osiągnąć stabilnej temperatury powyżej 1100ºC. Wieczorem udało się jeszcze kilka razy osiągnąć na chwilę temperaturę powyżej 1105ºC. Były to jednak szczytowe wartości osiągane na niezbyt długi przedział czasu. Stabilna temperatura utrzymywała się na poziomie 1050ºC. Podniesienie przy użyciu tego drewna temperatury o 50ºC wymagało wiele wysiłku i kombinowania z odpowiednio porąbanymi kawałkami drewna. Tygle już od kilku godzin świeciły mocno. Wsady obniżyły się znacząco, co oznaczało, że spiekanie postępuje. Nie mieliśmy wizualnego potwierdzenia we wszystkich tyglach, szczególnie tych, które stały dalej lub z boku. Część wsadu, który wysypał się na powierzchni pieca dawno się stopił i stworzył połyskującą powierzchnię szklaną. Postanowiliśmy także wyciągnąć jeden z tygli i zobaczyć co się dzieje w środku. Po chwili tygiel był na zewnątrz a naszym oczom ukazała się czerwona gładka powierzchnia. Sukces! Wsad stopił się i powstało szkło. Z analizą reszty próbek będziemy musieli jednak poczekać do następnego dnia, kiedy wszystko już ostygnie na tyle aby można było bezpiecznie sprawdzić zawartość.

 

 

Siedzieliśmy jeszcze kilka godzin po zachodzie przy naszym piecu. Już bez stresu, tak po prostu na luzie. Utrzymywaliśmy 1050ºC. Temperatura stabilnie  oscylowała w tej okolicy. Na koniec postanowiliśmy jeszcze raz podnieść temperaturę powyżej 1100ºC. Ostatnia próba, ostatni sukces w tym dniu. O północy przestaliśmy dorzucać do pieca. Grodzisko pochłonęła cisza i jak zawsze gęsta, niska mgła. Piec zaczął powoli wygasać. Trochę smutno było na to patrzeć. Jakby umierał. Cały dzień był płonącym centrum wydarzeń. Promieniował energią. Teraz cichym, spokojnym płomieniem kończył swoją pracę. Tygle zmieniały kolor. Z mocno żółto-pomarańczowego koloru znowu zrobiły się po prostu białe. Sadza ponownie zaczęła pojawiać się na ich ściankach. Towarzyszyliśmy mu jeszcze chwilę. Większość osób poszła już do chaty. Ja zostałem jeszcze chwilę. Kiedy postanowiłem również udać się spać zauważyłem, że piec jeszcze chwilę nie chce być sam. Wziąłem statyw, aparat i zrobiłem zdjęcie ostatnich chwil gorącego pieca. Wyglądał promiennie, skąpany w żmijowiskowych mgłach i ciszy pośród spokojnych, nocnych łąk.

Co szkodzi, to też i uczy

Piec praktycznie spełnia swoje zadanie. Kumuluje ciepło, srogo się rozgrzewa a powietrze odpowiednio cyrkuluje. Lekko się dusi, ale to za sprawą ograniczonych wlotów powietrza. Dodałbym kilka niewielkich otworów (luftlochów) przez które mogłoby wpadać dodatkowe powietrze. Mogłoby to podnieść temperaturę spalania. Kolejną rzeczą jest kąt pod jakim zostały zbudowane okna do tygli. Z opisu i interpretacji wynikała podobna budowa jaką zastosowaliśmy. Chcieliśmy stworzyć wierną, podstawową wersję pieca, tak też się stało. Okna powinny jednak znajdować się pod większym kątem w stosunku do obecnych, tak aby ułatwić sięganie piszczelem do tygli. Mogłoby to także pomóc w cyrkulacji powietrza.
Łuk sklepienia górnej komory powinien wcześniej zacząć się pochylać. Zmniejszyłoby to wewnętrzną objętość komory i mogłoby wpłynąć pozytywnie na poziom temperatur. Długość komory nie ma aż takiego wpływu na temperatury i spalanie, ważniejsza jest jej wysokość. Nasz piec ma sklepienie łukowe ale o niezbyt dużym promieniu. Cała górna komora powinna być odrobinę niższa a podstawa łuku powinna zaczynać się wcześniej. W 1/3 wysokości mogłyby znaleźć się otwory do tygli.
W dolnej części wszystko grało jak trzeba. Jedynie dodatkowy ruszt, na którym spoczywałoby drewno a pod nim zbierałby się popiół (i pobierane byłoby dodatkowe powietrze) znacznie ułatwiłoby oczyszczanie pieca z pozostałości i wspomagało by spalanie, co mogłoby bezpośrednio przełożyć się na osiąganą temperaturę.
Jeżeli chodzi o paliwo, to zdecydowanie ważna jest jakość drewna i wcześniejsze sezonowanie. Dąb, buk to drewno, które spala się stabilnie, osiąga wysoką temperaturę i nie pozostawia zbyt wiele popiołu. Użycie takiego jest bardzo wskazane. Mimo, że nie udało się wydmuchać żadnej bańki szklanej, możemy mówić o sukcesie. Wersja, jaką stworzyliśmy jest w stanie topić szkło. Podejście drugie może nas przybliżyć do tego celu.
Aktualnie piec wymaga niewielkiego remontu. Spodziewałem się pęknięć, ale myślałem, że zakończymy wypał z gorszym stanem budowli. Piec stoi, jest lekko popękany, czarny i część warstwy wewnętrznej oraz zewnętrznej wymaga wymiany.  Sama konstrukcja nie jest naruszona i nadaje się do kolejnej próby.

Coś się kończy coś się zaczyna

Kolejny wschód słońca obudził nas do życia. Wcześniej jeszcze próbowały bażanty, ale bardziej skupiły się na dziobaniu uciekającego pożywienia niż na budzeniu. Może i dobrze, bo śniadania mają dość wcześnie. No to znowu, mycie zębów, siku, pluskanie w zimnej porannej rzecze, podziwianie okolicy, rozpalanie ogniska, śniadanie, rozmowy i do działania.

Nie byłbym sobą, gdybym przed tym wszystkim nie poszedł najpierw sprawdzić co słychać w piecu. Piec stał. Pęknięcia, które powstały wcześniej lekko się powiększyły a gorąc jeszcze mocno buchał z wnętrza pieca. Wszystko wskazywało na to, że piec będzie miał jeszcze jedną szansę. Jedynie w środku było teraz już wyraźnie widać, że niestety szybkie suszenie spowodowało skruszenie części sklepienia, które po prostu odpadło. Nie była to wielka powierzchnia, ale wymaga naprawy. Część gliny, która odpadła wylądowała w jednym z tygli. Będzie ciekawy przekrój :)

Czekając aż piec ostygnie wciągnęliśmy się w wir warsztatów. Ja kończyłem jeszcze piec chlebowy. Ekipa postanowiła trochę odpocząć po intensywnych dniach przygotowań. Trochę nas ominęło, kiedy skupialiśmy naszą uwagę na wytopie szkła. W tym czasie czeska ekipa zrobiła barć, w której jak dobrze pójdzie na wiosnę zamieszkają pszczoły, powstało już trochę ceramiki a Kasia wykopała swój eksperyment, który przygotowała na zeszłorocznych warsztatach w 2017 roku. Pod ziemią w chacie zakopała mięso w solance, różne zboża i ser aby sprawdzić co stanie się z nimi po roku. Po dłuższym poszukiwaniu jednego schowka w okolicy studni udało się znaleźć ser. Niewiele z niego zostało. Chyba nikt nie odważył się go spróbować. Nie jestem pewien, bo tylko na chwilę odszedłem od pieca (dzień wcześniej) zobaczyć co się dzieje. Z resztą poszło gładko bo w chacie miejsce gdzie znajdowały się gliniane pojemniki było przykryte deską i zasypane. Niestety, także w tym wypadku wszystko co było zakopane raczej nie nadawało się do spróbowania. Wygląd mięsa, a raczej to co z niego pozostało odstraszał nawet najbardziej dzielnych amatorów kulinarnej przygody. Z resztą oceńcie sami :)

Właśnie sobie przypomniałem, że jeszcze podczas jednego z wieczorów udaliśmy się do bazy archeologów znajdującej się w pobliskiej wiosce. Zaraz za jedynym sklepem w okolicy. Tam gdzie większość osób spędzała wieczory. Tym razem także my zawitaliśmy w progach i wspólnie spędziliśmy wieczór. Oj! To było wydarzenie! Mieszańcy wioski mogli za darmo wysłuchać wolnej interpretacji znanych utworów muzycznych wykonywanych na wiele głosów. Opera, aria, pop, blues i mniej znane mi utwory umilały wieczór wszystkim mieszkańcom. Taniec w XIII wiecznych strojach, trunki i najlepsza słoninka jaką miałem okazję w życiu jeść. A do tego ogóreczki kiszone! Karkóweczka i czeskie piwo. Same wspaniałości. Zanim zdecydowałem, że spróbuję ciasta, które również przywiozła czeska ekipa, było już za późno. Zniknęło. Musiałem obejść się smakiem i uwierzyć na słowo, że było wyśmienite. No ba! Zniknęło tak szybko, że musiało być pycha!

Kolejny dzień warsztatów za nami. Kolejna wizyta w bazie. Tym razem bez umilania wieczornych chwil lokalnym mieszkańcom energetyzującym śpiewem. Trudno. Nawet bez tego było bardzo przyjemnie. A powroty przez ciche, spokojne bezdroża oświetlone księżycowym blaskiem i widok skąpanego we mgle grodziska są bezcenne.

Pewnego wieczoru, w przedostatni dzień wybraliśmy się także na małą wycieczkę w stronę Chodlika. Dziarskim krokiem udaliśmy się na spacer i pobiliśmy wcześniejszy rekord Hobbitów (Marcina i Jarka) w odległości na jaką się oddalili pieszo od grodziska :F Szumiące drzewa, spokój cisza i wspaniała ekipa. A na koniec zachód słońca. Jedno drzewo, pod którym postanowiliśmy posadzić nasze tyłki było dziwnie jesienne. Większość liści była już żółta i większość leżała już na ziemi. A to był sam początek września. Zaiste intrygujące zjawisko.

Niechybnie nastał ostatni dzień warsztatów. Zawsze nie mogę się pogodzić w takiej sytuacji z faktem, że to już koniec. Tyle dobrego czasu minęło i tak po prostu mamy to zakończyć. Ale w życiu ważne są tylko chwile jak mówi tekst piosenki, więc po co się martwić i tracić je na smutki. Zanim zaczęliśmy pakowanie, jeszcze trochę powarsztatowaliśmy :)
Artur pokazał mi jak przygotować krzemienne groty i nauczyłem się osadzać je w strzałach (z tym nie było problemu bo takie rzeczy robiłem kilka lat po tym, kiedy w szkołach podawano jeszcze płyn Lugola) tyle, że nie z krzemienia.

Na koniec rozpaliliśmy wraz z Arturem, Hekią (hejka Hejka ;P ) Jarkiem i kilkoma innymi osobami rytualny ogień za pomocą wielkiego świdra, też rytualnego :) Rach ciach, wdech wydech i się pali! Robi wrażenie. A dodając do tego jeszcze śpiewy, tańce i dawną muzykę (Artur, trzeba zrobić to kiedyś tak jak trzeba, w pełnej oprawie na Żmijowiskach! Może otwarcie kolejnych warsztatów?) musiało wgniatać w glebę!

Poskładanie tego całego XIII wiecznego majdanu zajmuje parę godzin. Składanie, czyszczenie noszenie, pakowanie. Do tego mycie garów zajmuje czas. Tak nam zleciał poranek podczas ostatniego dnia Warsztatów Archeologii doświadczalnej 2018 w Grodzisku Żmijowiska. Mieliśmy wyjechać wcześniej. Wyjechaliśmy później. Reszta uczestników też powoli zbierała się za pakowanie. Tym razem nie wyjechaliśmy jako ostatni. Tak trochę dziwnie, po tych wyjazdach patrzeć jak ktoś zostaje w grodzisku. Zawsze to miejsce zostawało puste. Nie dzisiaj.

Ale to nie był dla nas jeszcze koniec przygód. Po drodze odwiedziliśmy Sandomierz. Troszkę pozwiedzaliśmy, zjedliśmy najgorszą pizzę w życiu, napisałem pierwszy raz opinię o lokalu z oceną 1*, wsunęliśmy całkiem dobre lody, powygłupialiśmy się na placu zamkowym jak przystało na dziką bandę zwyroli (wsadzanie palca do nosa dużej rzeźbie się liczy?) i pojechaliśmy do domu bo zrobiło się całkiem ciemno.  To był wyśmienity pobyt w grodzisku zakończony równie wyśmienitym wieczorem z najlepszą ekipą na ziemi!

A to jeszcze nie koniec, bo za tydzień (9 września 2018) wraz z Renatą jedziemy ponownie odwiedzić Grodzisko Żmijowiska. Odpalimy wtedy piec chlebowy i wraz z ekipą z Muzeum Nadwiślańskiego z Pawłem Lisem na czele zakończymy sezon imprezą Słowiańskie Babie Lato 2018 połączoną z warsztatami chlebowymi, które poprowadzę.

Czytasz to jeszcze? Gratuluję :) Jeżeli 5946 słów Ci nie wystarczy, to resztę historii opowiedzą zdjęcia. Jak masz jeszcze siłę, to zapraszam poniżej!
















































































Poprzedni wpis
Budowa pieca chlebowego w Grodzisku Żmijowiska
Następny wpis
Rekonstrukcje i prezentacje archeologicznych obiektów – Konferencja w Orlickich Górach

Zobacz podobne

Budowa pieca chlebowego w Grodzisku Żmijowiska

Dni Hetmańskie 2019

Grodzisko Żmijowiska – budowa pieca szklarskiego, pierwszy wyjazd

Grodzisko Żmijowiska – budowa pieca szklarskiego, czwarty wyjazd

Grodzisko Żmijowiska – budowa pieca szklarskiego, drugi wyjazd

Grodzisko Żmijowiska – budowa pieca szklarskiego, trzeci wyjazd

Zapisz się
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Opinie w tekście
Zobacz wszystkie komentarze